TransInfo

Sytuacja na rynku paliw. Zobacz, od czego zależą globalne i lokalne ceny diesla

Ten artykuł przeczytasz w 6 minut

Ponad połowę ceny paliwa, jaką płacimy na stacjach, stanowią podatki i akcyza. Gdyby brać pod uwagę tylko wartość oleju napędowego, za każdy litr powinniśmy więc zostawić w kasie nieco ponad dwa złote. Jednak zanim zaczniemy narzekać, ile dziś płacimy za diesla, przypomnijmy sobie, że pięć lat temu wydawaliśmy o ponad złotówkę więcej. I dodajmy do tego fakt, że akcyzę mamy i tak dosyć niską.

Jeszcze w 2012 roku za litr oleju napędowego płaciliśmy ponad 5,5 złotego. Był nawet moment, gdy ceny niebezpiecznie zbliżały się do sześciu złotych. Do połowy 2014 niewiele się zmieniało, a potem ceny paliwa zaczęły drastycznie spadać. Na początku 2016 roku za diesla płaciliśmy tylko 3,7 zł. Teraz ceny znowu poszły w górę i musimy wydać średnio o 90 groszy więcej. Jak niedawno pisaliśmy w październiku, ceny będą szłę w górę i o obniżkach możemy na razie zapomnieć.

Cała ta huśtawka cen ma jedną zasadniczą przyczynę – ogromne wahania na rynku ropy, których świadkami byliśmy w ciągu ostatnich lat.

– Cena ropy to główny wyznacznik, który wpływa później na ceny wszystkich produktów paliwowych na stacjach – mówi Jakub Bogucki, analityk rynku paliw serwisu e-petrol.pl. I dodaje, że w przeciwieństwie do cen ropy, które potrafią momentalnie skoczyć i równie szybko spaść, ceny benzyny czy diesla są nieco bardziej stabilne. – Potrzeba zwykle kilku dni, żeby zareagowały na to, co się stało na rynku ropy – wyjaśnia.

Jeśli więc cena ropy zaliczy krótkie wahnięcie, to nie odbije się to na cenie paliwa. Jednak jeśli wzrost lub spadek cen utrzyma się przez dłuższy czas, odczujemy to w naszym portfelu. Patrząc z punktu widzenia kierowców i przewoźników, ostatnich pięć lat było dla nas bardzo korzystne. Ceny baryłki ropy spadły bowiem z ponad 120 dolarów w 2012 r. do około 50-60 dolarów, jakie płaci się w tym roku.

Łupkowa rewolucja obniżyła ceny diesla

– Pięć lat temu wiedzieliśmy, że płacimy dużo, ale jakoś się do tego przyzwyczailiśmy. Wszystko się zmieniło, kiedy Stany Zjednoczone stwierdziły, że opłaca im się wydobywać ropę z łupków nawet przy cenie 60 dolarów za baryłkę. I dodatkowo zaczęły ją eksportować, co im się wcześniej nie zdarzało – tłumaczy przyczyny spadku cen Bogucki. – Dalsza poprawa technologii sprawiła, że zaczęło się opłacać wydobycie nawet przy cenie 30 dolarów za baryłkę. Reszta producentów ropy, z krajami z Bliskiego Wschodu na czele, musiała się dostosować i również zejść z ceny. I stąd mamy 50-60 dolarów – dodaje ekspert.

Krajów bliskowschodnich takie ceny oczywiście nie zadowalają, bo handel ropą jest nierzadko głównym motorem napędowym ich gospodarek. Żeby je podnieść, starały się więc ograniczyć wydobycie – w myśl zasady, że im czegoś jest mniej, tym jest droższe.

Do porozumienia w sprawie zmniejszenia wydobycia przystąpiły kraje OPEC i Rosja (OPEC to organizacja zrzeszająca 14 krajów – producentów ropy, do której nie należą USA ani Rosja). Do porozumienia doszło pod koniec listopada 2016 roku. Skutki zaczęło ono przynosić od połowy lutego 2017 roku – ceny poszły w górę. Ceny ze stycznia, kiedy baryłka kosztowała 29 dolarów, to już tylko miłe wspomnienie. Teraz za baryłkę płaci się ponad 60 dolarów.

Kurs ropy na razie nie wystrzeli

Skutki tego porozumienia mogłyby być poważniejsze, gdyby nie to, że dla części krajów zrobiono wyjątki. Iran, Libia i Nigeria nie musiały ograniczać wydobycia (a Iran mógł je wręcz zwiększyć), zaś Rosja mogła je utrzymać na stosunkowo wysokim poziomie.

– Te kraje to ważni eksporterzy w swoich regionach, ale są zbyt biedne, by się ograniczać. Te wyjątki są kluczowe dla skuteczności całego zabiegu, a raczej jego braku – ocenia Jakub Bogucki. – Trzeba jednak przyznać, że sukcesem tego porozumienia jest fakt, że udało się w nie włączyć Rosję, która musiała przynajmniej częściowo się ograniczyć – dodaje.

Dlatego, jak prognozuje Bogucki, na razie dużych podwyżek cen nie będzie. Kraje OPEC nie będą się mocniej ograniczały, bo muszą ze sprzedanej ropy zapewnić sobie odpowiednio duże wpływy do budżetu. Amerykanie natomiast nadal będą sprzedawali tanią ropę z łupków. Według eksperta, o ile nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, można się spodziewać podwyżek rzędy kilku, kilkunastu dolarów za baryłkę. Do końca przyszłego roku ceny nie powinny więc drastycznie przekroczyć poziomu 60-kilku dolarów.

Podwyżek rząd drugi raz nie zaproponuje

A co z podatkami, które nakładane są na paliwa? Po ostatniej porażce rządu przy próbach wprowadzenia nowej opłaty drogowej można podejrzewać, że następnych zakusów nie będzie.

– Myślę że rząd jest świadomy, jak wyczuleni na tym punkcie są Polacy. I dlatego będzie bardzo dbał, by nie stracić poparcia wyborców forsując jakieś podwyżki – prognozuje Bogucki.

Obniżki podatków też nie możemy się spodziewać i – co ciekawe – nie tylko dlatego, że rząd sam z siebie nie zgodzi się na uszczuplenie wpływów do budżetu. Minimalne wysokości danin, jakimi obłożone są paliwa, ustala bowiem Unia Europejska. Stawkę akcyzową za diesla mamy stosunkowo niewiele odbiegającą od minimalnego poziomu. Wynosi ona obecnie 1171 złotych za tysiąc litrów. Czyli w cenie jednego litra paliwa akcyza to 1,17 złotego.

Co się zaś tyczy VAT-u, to tutaj co prawda można by go obniżyć, ale na to raczej nie ma szans. Podstawowa stawka VAT-u w Unii nie może być mniejsza niż 15 procent, tymczasem w Polsce jest to 23 procent.

Stawkę z 22 procent podniósł kilka lat temu jeszcze rząd Donalda Tuska, mówiąc, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, mające zwiększyć wpływy do niedomagającego budżetu. Jednak lata mijały, a tymczasowa podwyżka stała się trwała. Rząd Beaty Szydło też nie zamierza zmieniać tego stanu rzeczy. Resort finansów otwarcie przyznaje, że planów przywrócenia 22-procentowego VAT-u nie ma.

Foto: Pixabay/Skeeze

Tagi