Odsłuchaj ten artykuł
Kierowca to najtrudniejszy zawód świata? Prawdziwe uznanie należy się jego żonie
– Mąż zaczął pracować jako kierowca 20 lat temu. Ostatnio policzyłam, że w tym czasie widzieliśmy się przez jakieś 7,5 roku – drzwi od samochodu Sylwii trzaskają, bo wsiada najmłodszy, dziesięcioletni syn. Najpierw zawiezie go do babci, potem jeszcze do dentysty. Dużo planów, a jest już koło 16:30. Podobnie wygląda każdy dzień tysięcy kobiet w Polsce, które są żonami kierowców zawodowych. To one wychowują dzieci, remontują mieszkania, przejmują obowiązki nieobecnych mężów. Oto historie kilku z nich.
Wczoraj, w niedzielę, mąż Sylwii znów pojechał do pracy. Mieli dla siebie dobę. Dla Sylwii to nic dziwnego – od lat weekend trwa w jej rodzinie średnio 24 godziny. Gdy tylko mąż przyjedzie z Niemiec, ona nastawia pranie, on odsypia podróż. Dopiero w ciągu dnia mogą pójść na spacer, czasami do znajomych. Swego czasu zabierała go do kina. Szczególnie chętnie dawał się namówić, bo… zasypiał na sali w wygodnym, ciepłym fotelu. Teraz już nie zawraca mu tym głowy. Jak ma ochotę, zabiera na film synów.
I tak jest lepiej niż kiedyś. Zaczynał pracę w firmie niedaleko Złotoryi, też jako kierowca. To były ciężkie czasy – pracodawca potrącał za wszystko – za usterki, rozmowy telefoniczne. Z wypłaty nie szło uskładać większych pieniędzy. Przeniósł się do Państwowej Komunikacji Samochodowej. Tam już pieniądz był konkret. Tylko pracował w systemie 3/1, a ona z trudem to znosiła. Buntowała się przed każdym wyjazdem. Zmień tę pracę! – mówiła. Często rozstawali się skłóceni.
Dziś on przez okrągły tydzień robi w Niemczech, w dużej rodzinnej firmie. A ona wreszcie przestała się buntować. Żegnają się spokojnie: Cześć, cześć, do soboty. Za rozmowy telefoniczne nikt im już nie potrąca, a i tak są dużo tańsze, więc nie byłby to wielki koszt. Tylko teraz nie dzwonią już do siebie codziennie, bo o czym tu gadać? Wytrzymają do weekendu.
10 godzin, podczas których wszystko sobie przemyślała
Dwudziestopięcioletnia Barbara Kozik prawie nie wytrzymuje. Ani tego braku rozmów (więc dzwoni codziennie), ani braku faceta. Gdy słyszy, że o związkach, takich jak jej, piszą w sieci SMS-owe rodziny z mężem bez męża, to nawet się nie kłóci.
Jak miałaby to robić? Kiedy rodziła 8-miesięcznego dziś Tymona, jej facet zdążył tylko ubrać się, wsadzić ją w samochód i odwieźć na porodówkę. I zaraz musiał uciekać, żeby zdążyć do pracy. Syna na żywo zobaczył dopiero po tygodniu. Był w szoku, że dzieciak taki malutki, bo na zdjęciach, które mu wysyłała codziennie, nie miał skali porównawczej.
– Chwilę po jego narodzinach mógł zostać wreszcie trochę dłużej. Kilka dni, raz nawet dwa tygodnie. Ale to były ciężkie chwile, bo kiedy wracał po 1,5 tygodnia, musiał za każdym razem dziecko do siebie przekonywać – wspomina Barbara. – Mały płakał. Nie poznawał go. Co prawda po jednym dniu wszystko wracało do normy, ale dla ojca i tak musiało to być niesamowicie ciężkie.
Dla niej też. Rodziła przy pomocy cesarskiego cięcia, przez pierwsze dni nie miała na nic siły. Teściowie we wszystkim musieli jej pomagać. Najgorzej wspomina jednak 10 godzin na porodówce, podczas których wszystko sobie przemyślała.
– Marzę o drugim dziecku, bo jedynakowi trudniej. Ale nigdy więcej już sama tego nie chcę przeżywać. Facet powinien być przy tym wszystkim. Nie na sali porodowej, bo tam nie ma nic ciekawego do oglądania, ale wcześniej, w poczekalni. Trzymać za rękę w tych pierwszych momentach – przekonuje. – Nikt go nie zastąpi. Przyjaciele, cudowni teściowie. Choćby byli nie wiadomo jak bliscy, to jednak obcy.
Fot. z archiwum prywatnego Barbary Kozik
Za dużo osób w domu!
Na chrzciny Tymona partner Barbary już dojechał. Trzy, może cztery godziny przed rozpoczęciem. Dom już był pełny, wszyscy czekali tylko na niego. Na Wielkanoc, Boże Narodzenie – też jak dotąd się udaje. Z urodzinami już dużo trudniej.
Szczęściem Barbara ma duże wsparcie w rodzinie, bo, jak mówi, niemal połowa krewnych pracuje jak jej facet. Jeden wujek do tego stopnia zaaklimatyzował się w szoferce, że śmieją się, że tylko kredens wstawić i będzie jak w domu. Ciotki kiwają porozumiewawczo głowami i mówią jej, że przywyknie. Kiedyś jedna wyznała, że źle się czuje, po tych kilkudziesięciu latach, gdy mąż jest obok dłużej niż przez kilka dni. – Za dużo osób w domu! – przekonywała.
Barbara milczała, ale nie umiała się z tym pogodzić.
Gdy będę wszystko umiała, nie będziesz mi potrzebny
Edyta Borkowska na takie wyznania pewnie tylko by pokiwała porozumiewawczo głową.
– Czasami mówię mężowi, że już się nie mogę przyzwyczaić do spania z nim w jednym łóżku. Że tylko czekam, aż wyjedzie. On się wtedy śmieje, że w zasadzie to mógłby pójść na noc do auta – wspomina. Trudno wyczuć z tonu głosu, czy na poważnie, czy w żartach. Ale zaraz dodaje całkiem na serio. – Niezależnie od tego wszystkiego wiem, że mąż kocha mnie bezsprzecznie. I ja go też.
Kiedyś, trzynaście lat temu, gdy on postanowił, że zostanie kierowcą, nie wiedziała, jak zabić nudę i smutek. Ale nauczyła się spędzać czas sama. Ba, dziś nawet bardzo to lubi. – Jeżdżę na rowerze, kiedyś robiłam i po 20 kilometrów dziennie. Przez pięć lat chodziłam na aerobik. Ćwiczę w domu. Lubię pracę fizyczną, a na szczęście taką mam. Dzięki temu zapominam o problemach – tłumaczy.
Jednak nie oddziela się od męża tak zupełnie. Umie robić wszystko – na jej głowie są drobne naprawy domowe, rachunki, a nawet terminy przeglądu samochodu. Że o wychowaniu syna (dziś już samodzielnego), nie wspomni. Zna numery do fachowców. Jak trzeba, wie, gdzie co podłączyć, gdy zabraknie wody. Ale… czasami nie korzysta z tej wiedzy.
– Mówię mu: słuchaj, jak ja wszystko będę umiała zrobić sama, to nie będziesz mi potrzebny – wyznaje. – Więc zdarza się, że nawet jeśli mogłabym się czegoś nauczyć bardzo szybko, to nie próbuję. Bo chcę, żeby też czuł się częścią domu.
Facet w domu? To byłby luksus
Domu, który czasami nie da się ukryć, że opiera się tylko na kobiecie.
– To muszą być silne dziewczyny, silne psychicznie. Inaczej wszystko się rozpada – przekonuje Sylwia. – Znam sporo takich mocnych kobiet. Jest dyrektorka przedszkola, z małym dzieckiem. Jest sprzedawczyni w sklepie, przy tym sportsmenka i trenerka. Jest szefowa firmy…
– Tak, i jestem jeszcze ja – dodaje po chwili, jakby po zastanowieniu.
Ale czy można mieć wątpliwość? W 2010 roku, dwa lata po przeprowadzce na wieś ze zbyt małego dla pięcioosobowej rodziny, 37-metrowego mieszkania, dotknęła ich wielka powódź. Na podwórzu wody było tyle, że sięgało jej do ud. Ratowała, co się dało, doglądając przy tym najmłodszego, dwuletniego wówczas syna.
– Strasznie wtedy byłam zła na robotę męża – przyznaje. – Bo byłyby luksus, gdyby ten facet był w domu i we wszystkim pomagał. Ale nie ma, to co robić. Trzeba radzić sobie samemu.
Na przykład zimą, gdy nagle psuje się piec ze sterownikiem i trzeba go rozgryźć jak najszybciej, patrząc na starą instrukcję. Albo, lata temu, ogarnąć trójkę synów, którzy stale coś kombinowali, gdzieś włazili. Być w jednej osobie człowiekiem od radzenia, karania i przytulania. Jakimś cudem się rozdwoić, gdy terminy wywiadówek się pokrywają… Jakby się tak zastanowić, to po branżowemu – być mistrzem logistyki.
Praca zmienia człowieka
Nauczyła się tego też Edyta. Choć bywało ciężko. Nieraz wracała z nocki i od rana zabierała się za gotowanie, jeśli mąż akurat miał tego dnia wrócić. – Zmęczona byłam koszmarnie, ale nie narzekałam. Byłam z nim kiedyś w trasie, syna też wzięliśmy. Dziesięć dni po Niemczech, Luksemburgu… Atrakcji było ledwie tyle, co widoki z okna. Ale jedno sobie uświadomiłam – praca kierowcy jest ciężka, koszmarnie – wspomina.
Mimo to mąż nie wyobraża sobie zmienić zawodu. Co robić – uwielbia go. A nawet, jak przekonuje Edyta, zmienia się dzięki niemu na dobre.
– Stał się dużo milszy, łagodny – zauważa. – Gdy wraca, gotuje coś dla nas, snuje plany. Chce, żebyśmy kiedyś wybrali się razem w podróż.
Kiedyś wszystko wróci do normy…
Pracy nie zmieni też partner Barbary. Przynajmniej przez najbliższe półtora roku. Kupili mieszkanie, muszą je spłacić, wyremontować. A i tak nie jest najdroższe, bo w Koszalinie. Gdyby chcieli we Wrocławiu, gdzie się poznali, to chyba nie daliby rady, nawet z tak dobrze płatną pracą, jak kierowcy międzynarodowego. Bo na Dolnym Śląsku strasznie drogo.
Mimo to Barbara wspomina życie we Wrocławiu z nostalgią. Jej facet był już wtedy kierowcą, ale jeździł tylko po województwie, popołudniami wracał do domu. Do pracy wychodzili razem, bo oboje zaczynali dość wcześnie. Czasami podwoził ją na Bielany Wrocławskie wywrotką, gdy pracowała jako dekoratorka w sklepach.
Fot. z archiwum prywatnego Barbary Kozik
I co ważne – mieli czas na muzykę. Razem występowali w kapeli metalowej. On na perkusji, ona przy mikrofonie. Tych wspólnych występów szalenie Barbarze brakuje. Czasami marzy, że kiedy wreszcie wszystko wróci do normy, otworzą we dwójkę knajpkę – koncertownię.
Może syn też będzie śpiewał? Grunt, by nie został kierowcą. – To dobry zawód, ale tylko dla tych, którym zależy przede wszystkim na pieniądzach – przekonuje.
Wtóruje jej Sylwia.
– Tłukę synom od małego, że to nie ma sensu. Może dla kawalera, ale nie, gdy się ma rodzinę – upiera się. Niechętnie wspomina o strachu, jaki przeżywa za każdym razem, gdy słyszy o wypadku drogowym. O lęku przed zdradą nie mówi. – Spycham w najdalsze rejony mózgu wszystkie złe historie – ucina.
Ale widzi, że to jej dzielenie się obawami mało co daje. – Średni się zachwyca tą pracą, jeździ z ojcem podczas ferii. Najmłodszy też o tym marzy – przyznaje.
Kilka lat temu pracodawca pozwolił, by mąż Sylwii przyjeżdżał ciężarówką do domu. Chłopaki wszystko robili w tym samochodzie. Jedli, spali, nie szło ich odgonić. Chyba w życiu nie widziała ich takich szczęśliwych…
KOMENTARZ REDAKCJI
Nieprzypadkowo wybraliśmy ten reportaż na 8 marca – Dzień Kobiet. Trans.INFO chce podziękować wszystkim żonom i partnerkom kierowców za wytrwałość, siłę, cierpliwość. Za budowanie domu, do którego można wrócić po trudnej pracy w trasie. Kierowcy, pamiętajcie o swoich kobietach! Nie tylko dzisiaj…
Fot. Pixabay/3643825