REKLAMA
Eurowag

Fot. Finea.pl

Ukryte koszty przestoju w transporcie – jak faktoring pomaga je zniwelować

Odsłuchaj artykuł

Ten artykuł przeczytasz w 7 minut

Branża transportowa w Polsce mierzy się dziś z licznymi wyzwaniami: wysokimi kosztami paliwa, presją płacową, rosnącymi opłatami drogowymi, ale też nieoczywistymi kosztami przestoju. Te ostatnie rzadko są ujmowane w kalkulacjach, a tymczasem potrafią drastycznie wpłynąć na rentowność firm transportowych. Przestoje oznaczają bowiem nie tylko brak przychodu, ale i realne wydatki.

Koszty, których księgowość nie widzi, ale które boleśnie czuje każdy przewoźnik

Dla wielu właścicieli firm transportowych przestój oznacza tylko jedno: brak ładunku i brak faktury. Jednak z finansowego punktu widzenia to znacznie więcej niż „pusta trasa” – to moment, w którym firma traci nie tylko potencjalne zyski, ale ponosi też wymierne straty. Koszty przestoju są podstępne, bo nie pojawiają się od razu na wyciągu bankowym – ale działają jak ukryty przeciek w zbiorniku z paliwem: z czasem prowadzą do poważnych problemów z płynnością.

Co dokładnie składa się na te „niewidzialne” wydatki?

Koszty stałe pojazdu

Samochód ciężarowy, nawet jeśli stoi pod bazą, generuje koszty. Leasing, ubezpieczenie, amortyzacja – wszystko to jest naliczane niezależnie od tego, czy pojazd zarabia. Przykład: ciągnik siodłowy w leasingu kosztuje miesięcznie średnio 6–8 tys. zł, a do tego dochodzą opłaty eksploatacyjne (np. serwis, przeglądy, winiety). Jeden dzień bez pracy to może być kilkaset złotych straty – a jeśli przestój trwa tydzień lub więcej, suma strat rośnie wykładniczo.

Koszty pracownicze – wynagrodzenie i składki ZUS

Kierowca nie może zostać bez pensji – nawet jeśli nie ma aktualnie zlecenia. To oznacza, że firma transportowa musi wypłacić wynagrodzenie i opłacić ZUS, niezależnie od tego, czy auto jest w ruchu. A w 2025 roku składki ZUS ponownie wzrosły – dla mikrofirm to jeden z głównych wydatków w budżecie. Jeśli firma zatrudnia kilku kierowców, przestój może oznaczać paraliż budżetowy.

Koszt utraconych przychodów

Każdy dzień bez zlecenia to nie tylko brak wpływu, ale też realna strata względem potencjalnego przychodu. Jeżeli średni fracht międzynarodowy generuje 4–5 tys. zł zysku brutto tygodniowo, to tydzień przestoju oznacza brak tej kwoty – a co więcej, może się wiązać z utratą kolejnych kursów, bo klienci szukają elastycznych, dostępnych „od ręki” podwykonawców.

Koszt utraty reputacji i wiarygodności

W branży transportowej, szczególnie w relacjach B2B, reputacja to waluta. Jeśli przewoźnik nie zrealizuje zlecenia z powodu braku gotówki na paliwo, opóźnienia w naprawie czy braku kierowcy, klient szybko znajdzie kogoś innego. Dziś lojalność kontrahenta może trwać do pierwszego problemu z realizacją. Zbyt długi przestój z powodu braku płynności może więc oznaczać trwałą utratę kontraktu. A odbudowanie zaufania w tej branży to proces długotrwały i trudny.

Ukryty koszt utraconych szans inwestycyjnych

W okresie przestoju firma nie tylko nie zarabia – często traci także okazje. Brak płynności to bariera przed modernizacją taboru, skorzystaniem z dopłat do elektrycznych ciężarówek, czy szybkim podjęciem decyzji o wejściu w nowy kontrakt.

Faktury płatne „kiedyś” – przestój tu i teraz

Według danych Faktura.pl, aż 45% faktur w branży transportowej ma termin płatności wynoszący minimum 30 dni. Oznacza to, że wykonana dziś usługa zostanie opłacona… za miesiąc. W praktyce przewoźnik musi więc kredytować zleceniodawcę – kupić paliwo, zapłacić kierowcy, opłacić drogę i serwis – wszystko „na własny rachunek”. A im większe zlecenie, tym większy koszt wstępny.

W takiej sytuacji nietrudno o przestój z powodów czysto finansowych: brakuje środków na zatankowanie auta, dokonanie przeglądu, wykupienie winiet czy zaliczkę dla kierowcy. I choć zlecenia są dostępne – firma nie jest w stanie ich przyjąć. To sytuacja absurdalna, ale bardzo powszechna w mikroprzedsiębiorstwach TSL.

Dlaczego warto się zabezpieczać – czyli jak uniknąć efektu domina

W branży transportowej „zrealizowana usługa” nie oznacza jeszcze „zarobionych pieniędzy”. Przewoźnik wyrusza w trasę, pokonuje setki kilometrów, płaci za paliwo, autostrady, kierowcę i serwis. Po powrocie — wystawia fakturę z terminem płatności często wynoszącym 30, a czasem nawet 60 dni. W praktyce oznacza to, że w lipcu realizuje usługę, ale przelew za nią dostaje dopiero pod koniec września. A to i tak wersja optymistyczna, bo w umowach z dużymi graczami potrafią się pojawić zapisy, które pozwalają przesunąć płatność jeszcze dalej – np. „płatność tylko w pierwszy wtorek po 60 dniach od wystawienia faktury”.

Kiedy termin płatności staje się hamulcem rozwoju

Choć teoretycznie przewoźnik ma zabezpieczone zlecenia, w rzeczywistości brakuje mu gotówki na działanie. Mimo pełnego kalendarza kursów nie ma jak zatankować, opłacić składek ZUS, rat leasingowych czy wynagrodzenia kierowcy. W efekcie:

  • rezygnuje z kolejnych zleceń,
  • przerywa ciągłość pracy pojazdów,
  • traci szanse na rozwój floty i zdobycie lepszych kontraktów.

Wszystko przez to, że jego kontrahenci „kredytują się” jego kosztem — czyli korzystają z odroczonego terminu płatności, podczas gdy sam przewoźnik musi regulować zobowiązania od razu.

Efekt domina: od jednego zlecenia do paraliżu firmy

Zatrzymanie płynności finansowej może rozpocząć kaskadę zdarzeń, które kończą się utratą stabilności całego biznesu:

  1. Brak środków na tankowanie – przewoźnik odmawia przyjęcia zlecenia, bo nie ma jak dojechać do klienta.
  2. Opóźnienie wypłat dla kierowców – to demotywuje zespół i powoduje rotację pracowników.
  3. Zaległości w ZUS lub leasingu – zaczynają narastać odsetki i pojawiają się windykatorzy.
  4. Utrata reputacji – kontrahenci przestają ufać firmie, klienci rezygnują z dalszej współpracy.
  5. Niewypłacalność – jedno opóźnienie prowadzi do kolejnych, a z czasem firma nie jest w stanie kontynuować działalności.

To nie teoria — to rzeczywistość, którą pokazują dane. Według raportów ZMPD i KRD, ponad 13% przewoźników znajduje się na skraju wypłacalności, a 60% zgłasza chęć zmniejszenia floty i cięcia zatrudnienia.

Nie chodzi o zysk – chodzi o przetrwanie

Dla wielu mikroprzewoźników, szczególnie tych operujących 1–3 pojazdami, każde opóźnienie w przelewie to sytuacja graniczna. Brakuje poduszki finansowej, a klasyczne formy wsparcia — jak kredyt bankowy czy linia debetowa — są często niedostępne lub zbyt drogie. To właśnie tutaj pojawia się potrzeba szybkiego i elastycznego narzędzia finansowego, jakim jest mikrofaktoring lub faktoring dla transportu od Finea.

Mikrofaktoring – antidotum na zatory płatnicze

Mikrofaktoring działa jak zawór bezpieczeństwa. Pozwala natychmiast przekształcić fakturę w gotówkę – i to nawet w 15 minut od zgłoszenia. Dzięki temu przewoźnik nie musi czekać, aż kontrahent zrealizuje przelew. Może działać od razu – tankować, naprawiać, opłacać pracowników i planować kolejne trasy.

Co więcej – faktor przejmuje na siebie część obowiązków: monitoruje status płatności i weryfikuje kontrahentów. To nie tylko wygoda, ale i psychiczna ulga dla każdego z przedsiębiorców.

Zabezpieczenie, które daje przewagę

W dobie niskich marż, rosnących kosztów i niepewności gospodarczej, płynność finansowa jest nie tylko podstawą funkcjonowania — to także przewaga konkurencyjna. Przewoźnik, który ma środki natychmiast po realizacji zlecenia, może szybciej podejmować decyzje, inwestować, rozwijać się i być bardziej elastyczny niż konkurenci czekający na przelewy przez dwa miesiące.

Dlatego warto się zabezpieczać. Bo w transporcie przestój finansowy to najdroższy rodzaj przestoju – a często jedyny, którego można było łatwo uniknąć.