Protekcjonizm się nie opłaca. Koszty przepisów takich, jak o Dyrektywa o delegowaniu zawsze spadną na konsumenta

Ten artykuł przeczytasz w 10 minut

To nie pracownicy delegowani, którzy w skali całej Unii Europejskiej stanowią tylko 0,9 proc. pracujących, są prawdziwym problemem, lecz np. praca na czarno i szara strefa. Tymczasem niektórzy zachodni politycy są bardzo podatni na naciski grup i związków zawodowych reprezentujących proste zawody. Skutek tego jest taki, że silny lobbing w instytucjach unijnych doprowadził, do nasilenia dążeń protekcjonistycznych płynących zwłaszcza z Francji, Belgii i Niemiec. Niestety, jak przekonuje dr Leszek Cybulski, ekonomista z Uniwersytetu Ekonomicznego i GUS we Wrocławiu – cenę za taką politykę, która doprowadzi do podwyżek podstawowych produktów w sklepach, przyjdzie zapłacić wszystkim obywatelom. Jak pokazuje historia, protekcjonizm nikomu nie przyniósł zysków.

Trans.INFO: Przeciwnicy zmian w Dyrektywie o delegowaniu twierdzą, że proponowane zmiany to czysty neoprotekcjonizm i złamanie fundamentów działania Unii Europejskiej, jakim jest swobodny przepływ towaru, usług, kapitału i osób. Mają słuszność? 

Dr Leszek Cybulski: Mają sporo racji. Kiedy powoływano wspólnoty europejskie w połowie XX wieku, w tym Europejską Wspólnotę Gospodarczą w 1957 r., wyraźnie napisano, że dąży się do jednolitego wspólnego rynku. To zostało z pewnymi kłopotami wprowadzone, ale już wtedy fundamentalne swobody rynkowe uważano za podstawę istnienia EWG. Nie myślano wówczas o intensywnej polityce spójności, o wielkich nakładach modernizujących, z których Polska obficie korzysta. Nie myślano o wielu działaniach, jak np. o wspólnej polityce obronnej czy strefie euro. O niczym takim nie myślano – myślano wyłącznie o rynku.

To była podstawa funkcjonowania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Zapisano to w traktacie w 1957 i zapisano to bardzo wyraźnie dla czterech swobód: przepływu towarów, usług, kapitału i swobody przepływu osób. Te cztery swobody są de facto, podstawą tego, że rynek jest jeden, że nie powinno być barier w dostępie do rynku. Polski eksporter, nie ważne usług czy towarów, powinien mieć takie same możliwości działania w Niemczech, Portugalii, jak w Polsce. I odwrotnie. Nie powinno być barier granicznych.

Jeśli sobie przypomnimy czas, kiedy byliśmy poza UE, to widzimy potężną różnicę. Teraz ciężarówka może w sposób nieskrępowany przewozić towary bez oczekiwania na granicach przez całą Europę. Jest to możliwe dzięki temu, że w latach 80. ustalono nowelizację traktatu ustanawiającego EWG tzw. jednolity akt europejski. To był rok 1986 i zakładano etapowe eliminowanie barier, jakie jeszcze istniały w dostępie do rynku wewnętrznego.

Uznaje się, że traktat z Maastricht podpisany w 1992 r. zakończył budowę rynku wewnętrznego, jednolitego rynku UE.

W praktyce jednak zgłaszane są skargi wobec poszczególnych krajów o stosowanie praktyk protekcyjnych, o gorsze traktowanie przedsiębiorców z innych krajów niż z kraju własnego i to zwykle jest rozstrzygane w duchu z zapisów traktatowych na korzyść skarżącego.

Teraz w przypadku swobody przepływu usług sprawy przyjęły nieco inny obrót.

dr Leszek Cybulski, ekonomista,

Dr Leszek Cybulski

Zatem, czy działania polityków, którzy głosują za zmianami sprzecznymi z  fundamentalnymi zasadami Unii są zgodnie z prawem?

Wszelkie traktaty zostały napisane przez prawników świadomych tego, że mogą zaistnieć określone okoliczności, które będą powodować, że należy wstrzymać np. swobodę przepływu osób np. ze względów bezpieczeństwa czy zdrowia publicznego.

W art. 57 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej mamy taki fragment: “świadczący usługę może w celu spełnienia świadczenia wykonywać przejściowo działalność w państwie członkowskim na tych samych warunkach, jakie to państwo nakłada na własnych obywateli”.

Słowo “przejściowo” nie zostało doprecyzowane, a więc to jest przeniesione na szczebel niżej, na poziom rozporządzeń czy dyrektyw, czyli nie tzw. prawo pierwotne, ale wtórne będzie regulować te zasady. Tu już się zaczyna, mówiąc kolokwialnie, przepychanka między państwami. Czy “przejściowo” oznacza, że nie tyle na czas nieokreślony, ale może być to np. 5 lat lub 2 lata, jak proponowano? A w efekcie ustalono w Dyrektywie usługowej tylko jeden rok z możliwością (bez gwarancji) przedłużenia o pół roku.

Z kolei w art. 60: “państwa członkowskie dokładają starań w celu zliberalizowania usług w zakresie wykraczającym poza zobowiązanie wynikające z dyrektyw uchwalonych na podstawie art. 59, jeżeli ich ogólna sytuacja gospodarcza w danym sektorze na to pozwala”.

Zatem furtka sankcjonująca obecne działania na rzecz zmiany w Dyrektywie o delegowaniu istnieje, ale określenie “ogólna sytuacja gospodarcza w danym sektorze” jest na tyle pojemne i nieprecyzyjne, że pozwala na łatwe szukanie uzasadnień dla Dyrektywy. Muszę powiedzieć, że ja osobiście jestem zdegustowany tym, że na ogół rządy krajów chroniących swoje rynki usługowe specjalnie nawet nie dbają o formułowanie uzasadnień.

Istnieje zatem podstawa prawna do wprowadzania zmian. Jednak czy realna sytuacja ekonomiczna Francji, Belgii czy Niemiec uzasadnia te zmiany?

Analizując dane statystyczne mogę wykazać bez problemu, że w Unii nie ma tak złej sytuacji, która tłumaczyłaby ograniczenia wobec innych krajów. Prawdziwym problemem jest np. praca na czarno i szara strefa, a nie pracownicy delegowani, którzy w skali całej UE stanowią tylko 0,9 proc. pracujących, czyli co 110. pracownik na terenie UE czy Wschodu czy Zachodu jest pracownikiem delegowanym. To nie jest aż tak poważny problem, który mógłby być uzasadnieniem do proponowanych zmian w Dyrektywie o delegowaniu.

Takim problemem mogłoby być np. wysokie bezrobocie, ale obecnie poza Półwyspem Iberyjskim i Grecją bezrobocie jest jednocyfrowe. Oczywiście Francuzów nie zadowala 9-procentowa stopa bezrobocia, ale to nie jest kilkunasto- czy dwudziestoprocentowa stopa bezrobocia i niekoniecznie winni są temu pracownicy delegowani.

W Niemczech z kolei bezrobocie wynosi niespełna 4 proc., czyli jest bliskie temu, co ekonomiści nazywają bezrobociem naturalnym. Pracodawcy mają raczej problem ze znalezieniem rąk do pracy. Naturalnym byłoby sięgać po specjalistów z innych krajów, a nie wprowadzać ograniczania w ich zatrudnianiu.

Unia Europejska po to została powołana, by firmy i kraje nie walczyły między sobą, a współpracowały. Ojcowie założyciele chcieli, żeby ta gospodarka Wspólnoty, a teraz UE była jedną gospodarką z częściami lepiej rozwiniętymi, ale nadal jedną gospodarką. Czyli żeby nie było jakichkolwiek barier przepływów.

Czy protekcjonizm opłaca się państwu, które go wprowadza?

To nie praca prosta decyduje o bogactwie krajów Europy Zachodniej. Jeśli dany kraj utrzymuje w strukturze zatrudnienia wysoki procent np. kierowców, rolników, górników, hutników, czyli przedstawicieli innych branż o niskiej wartości dodanej, to w dłuższej perspektywie strzela sobie w stopę. A proponowane zmiany w Dyrektywie o delegowaniu właśnie do tego doprowadzą.

Firmy i państwa największe zyski czerpią z eksportu kapitału. Następuje dyfuzja dochodów, które przekazywane są na inne cele np. konsumpcję, podatki. Dzięki temu, że firma wyeksportowała kapitał, państwo jest w stanie sfinansować poziom życia obywateli na bardzo wysokim poziomie. Czyli nie z pracy prostej własnych obywateli, tej niewymagającej wysokich kwalifikacji, ale właśnie z tej działalności finansowej oraz z innowacji i inwestycji.

Zachodnie kraje dysponują wielkimi centrami badawczymi – to jest tak jak mówią ekonomiści źródło wartości dodanej. Tam jest wypracowana najwyższa marża zysku, właśnie w takich firmach są wysokie zarobki, pracownicy o wysokich kwalifikacjach, liczba patentów – nieporównywalnie większa, niż w naszej części Europy. To są te zyskowne działania, na tym opierają bogactwo.

Niestety politycy są bardzo podatni na naciski grup i związków zawodowych reprezentujących stosunkowo proste zawody. Ten lobbing jest widoczny nie tylko w kraju, ale także w Brukseli, Strasburgu, czego skutkiem są obecne dążenia protekcjonistyczne płynące zwłaszcza z Francji, Belgii i Niemiec.

Z punktu widzenia np. pracownika huty z Francji, który ma lat 40 i chciałby do emerytury robić to samo w tym samym miejscu pracy, to taki Polak czy Łotysz zabiera mu pracę. Jest dla niego zagrożeniem. Natomiast z punktu widzenia całego kraju, to lepiej jesli ten pracownik zostanie przekwalifikowany i będzie pracował w branżach o wyższej wartości dodanej, a kraj ograniczy niekonkurencyjne formy działalności, które ciągną całą gospodarkę w dół.

A w dłuższej perspektywie, jakie skutki dla gospodarek Francji czy Niemiec i ich mieszkańców będą mieć działania protekcjonistyczne?

Protekcjonizm był typowy w gospodarce w dawnych wiekach, wieku XVII, XVIII. Wtedy uważano, że jeżeli kraj odgrodzi się cłami i innymi barierami administracyjnymi od dostaw z innych państw, to chroni swój interes. Wszystkie kraje to stosowały, wszystkie na tym traciły. Każdy ekonomista powie, że od 200 lat, kraje zyskują na tym, że współpracują, a nie odgradzają się barierami o różnym  charakterze. Jak widzimy, historia zatacza koło, a ktoś próbuje wmówić nam, że jest inaczej.

Zwracam uwagę, że jest to wyraz szerszych procesów w skali świata, bo administracja Trumpa również tak pojmuje rzeczywistość – damy cła i poprawimy swoją gospodarkę. Nie, takiego mechanizmu nie ma. Kraje zyskują na współpracy, na specjalizacji – niech każdy kraj produkuje to, co robi najlepiej i wtedy wszyscy dokładnie na tym zyskują. Jednak kiedy nie mamy ekonomistów, a mamy populistów, którzy nadają ton rzeczywistości, to takie sa efekty.

Sprowadzając to do przykładów z życia przeciętnego obywatela, beneficjentem eliminowania z rynku firm ze Wschodu Europy będą właściciele i pracownicy firm przewozowych, które nie mając konkurencji, zaczną dyktować cenę np. trzykrotnie wyższą od obecnej. Wzrosną zatem ceny transportu, a naturalnym jest, że kiedy rosną ceny transportu, to rosną ceny w sklepach, bo wyższe koszty przenoszone są zawsze na konsumenta. I w ten sposób ceny podstawowych produktów, które kupuje każdy na co dzień w sklepie wzrosną. Tym samym typowa rodzina francuska zamiast wydać na jedzenie 500 euro miesięcznie, wyda np. 800 euro.

Widać więc, że interes jednej grupy społecznej, w tym wypadku firm transportowych, wpłynie negatywnie na poziom życia wszystkich obywateli, którzy zamiast nadwyżkę w rodzinnym budżecie inwestować np. w edukację lub rozwój wydadzą na podstawowe produkty.

A w dalszej perspektywie wzrośnie niezadowolenie obywateli, pojawią się protesty, spadki popularności rządzących w sondażach i porażki w wyborach polityków, którzy zamiast rozwinąć gospodarkę, zaszkodzili jej. I koło się zamyka.

Zobacz pierwszą część rozmowy z dr Leszkiem Cybulskim o tym, czym naprawdę jest dumping socjalny.

Fot. Pixabay/Alexas_Fotos

Tagi